Życie toczy się dalej

Data:
Ocena recenzenta: 6/10
Artykuł zawiera spoilery!

Przygnębił mnie ten film. I to nawet nie dlatego, że wolę jednak starsze filmy Allena, takie jak "Wrzesień", "Inna kobieta", "Annie Hall" czy (chyba najbardziej) "Manhattan", a te najnowsze oglądam siłą rozpędu, a ostatnio też ze względu na słabość do Scarlett Johansson. ;-) Czyli nie dlatego mnie "Vicky Cristina..." przygnębiła, że to film tylko dobry (chyba dobry..), ale nie w nurcie allenowskim, który najbardziej lubię. A mógłby być, bo Allen wciąż ma słabość do tematów etyczno-egzystencjalnych. A ja mogłabym się identyfikować z Cristiną. Cristina wie, czego nie chce, nie wie, czego chce. Całkiem inaczej niż jej przyjaciółka - Vicky-które wie, czego chce, a w każdym bądź razie tak jej się wydaje do wakacji w Barcelonie. Dziewczyny za sprawą poznanego mężczyzny odkrywają w sobie nieznane dotąd emocje, doświadczają rzeczy, które wcześniej zdawały się poza ich zasięgiem. Barcelona je zmienia. To chyba Vicky i jej Douge kilka razy powtarzają, że Barcelona jest specyficznym miejscem, że tu wszystkie wydaje się inne. Barcelona jest trzecią bohaterką tego filmu. Nie - Maria Elena, grana rewelacyjnie przez Penelope Cruz, ale właśnie Barcelona. Tylko, że dziewczyny wracają z wakacji do domu, do Stanów. Koło się zamyka. Życie toczy się dalej. To właśnie mnie tak przygnębiło.

Zwiastun:

Także spoiler.

A ja mam problem z "Wszystko gra". Tam także życie toczy się dalej, ale właściwie mnie to nie przygnębia. A szkoda, bo powinno. Miesiąc czy dwa po obejrzeniu, widzę, że ta historia po mnie spływa. Zgrabny film i tyle.

Allen zrobił film o świecie, w którym życie zawsze toczy się dalej, nie ma kary, nic nie ma znaczenia. Ale ta jego wizja nie jest specjalnie poruszająca, czegoś mi w niej brakuje.

Lubię kiedy Allen żartuje. Nie tylko jest w tym fantastyczny, ale i potrafi żartem dotknąć czegoś ważnego. Kiedy zaczyna "mówić na serio", to mam wrażenie, że powtarza tylko to, co inni powiedzieli wcześniej. Powiedzieli lepiej, mocniej, ciekawiej.

Chyba też wolę stare allenowe produkcje, z nowojorskimi intelektualistami zdradzającymi żony i rozmawiającymi o życiu i sztuce. Ale z drugiej strony ostatnie filmy są IMHO bardziej zapadające w pamięć, bardziej na konkretny temat. Filmów z lat 75-95 właściwie prawie nie odróżniam, poza kilkoma wyjątkami. Z ostatnich, np. Match Point, czy Anything Else, zapadły mi w pamięci jako ciekawe historie.

Vicky Cristina również zalicza się do tej drugiej kategorii. Nie jest to film, który będzie się pokazywać na historii kina, ale opowiada on wciągającą historię, którą będziemy pamiętać.

Właściwie nie wiem jaką miałem tezę zaczynając odpowiadać, ale chyba nic więcej nie mam do dodania :)

Ja mam całkiem inaczej. Wg mnie nowe filmy Allena opowiadają co prawda ciekawe historyjki, ale... albo są też za ciężkie - Match Point, Sen Cassandry; albo są tylko i wyłącznie komediami, z których nic nie wynika: Scoop, Klątwa skorpiona. Co prawda wszystkie je mam w pamięci, ale już do nich nie wrócę. Natomiast wracam cały czas do starszych filmów Allena, takich jak chociażby "Manhattan" czy "Zelig", którego widziałam po raz kolejny kilka dni temu. W "Zeligu", "Innej kobiecie", "Wrześniu" Allen mierzy się z poważnymi tematami i ze swoimi mistrzami dorównując im poziomem artystycznym, czego nie można powiedzieć np. o Match Point. W "Miłości i śmierci", który też oglądałam jakiś tydzień temu, komedia podejmuje egzystencjalne tematy w sposób po allenowsku bezpretensjonalny, ale nie miałam po tym filmie poczucia rozczarowania i straconego czasu jak przy "Scoopie". "Życie i cała reszta" mi umknęły z pamięci, choć podejrzewam, że to w tym filmie występowała przezabawna postać faceta z manią prześladowczą (grana przez Allena), który zbierał różne "przydatne" do ucieczki i umożliwiające przeżycie poza miastem rzeczy.

Właśnie takie są te ostatnie filmy! Spływające. W "Innej kobiecie" czy "Wrześniu" też niby nic nowego Allen nie mówi, ale mówi pięknie!

Dla mnie ten film jest potwierdzeniem, że nie zawsze to co nam się wydaje być oczywistym takie jest.
Gdy zmienimy otoczenie, poznamy nowych ludzi to na nowo odkrywamy siebie. Czasami jakże odmiennych od tych, których znaliśmy, byliśmy pewni... To co było do niedawna taki oczywiste okazuje się takim nie być... Nabieramy dystansu do pozostawionych spraw... Nieraz może się to okazać zbawienne- jest okazją do przemyśleń, zmiany bądź podtrzymania podjętych decyzji, a przede wszystkim zastanowienia się, czy to czego pragnęliśmy jest tym czego pragniemy obecnie...

Tak, tylko to mało odkrywcze jak na 80-latka, a poza tym, niby tyle się zmieniło, a traktujemy to jak "wakacje" (to, co na wakacjach, to się nie liczy ;-)) od prawdziwego życia, które po tym okresie toczy się dalej swoim torem jak gdyby nigdy nic. To już godny 80-latka cynizm.

Wiem, wiem.. wymagam od Allena strasznie dużo, pewnie za dużo, bo apetyt mi rośnie w miarę oglądania (a chętniej oglądam starsze obrazy).

dokładnie... przygnębiająca jest ta niemożność osiągnięcia szczęścia w związku - co jest tematem no. 1 filmu (o czym Juan Antonio mówi wprost do Vicky w jednym z najpiękniejszych dialogów z tego filmu - ta świadomość jest porażająco z jednej strony dojrzała, a z drugiej porażająco smutna... miałem tego nie pisać, ale skoro lamijka też kocha Allena i zauważyła, że to inny Allen... to dwie rzeczy - po pierwsze jest to najbardziej rohmerowski film Allena jaki sobie przypominam, i to nie duch Almodovara ale właśnie Rohmera zdaje się unosić nad tym działem... po drugie oglądając film uświadomiłem sobie, że Allen bez Allena to jest zupełnie osobny etap w twórczości mistrza - z nowych filmów lubię szczególnie Matchpoint, VCB też oceniam pozytywnie, ale jednak pewnej jakości brakuje - wyobraźcie sobie Allena w roli Juana Antonia... to byłaby zupełnie o czym innym film... a tak nabiera cechy mainstreamowe za sprawą aktorów... wielki Allen to ten z lat 70. 80. 90. teraz od czasu do czasu otrzymujemy niezłe filmy...

Dodaj komentarz