Aż tak źle?

Też widziałem tego Gattsby'ego, ale mimo skrajnych ocen jakoś nikt się nie pali do dyskusji. Poza agathos wszyscy oceniają i milczą :P

@inheracil, sorry, ale ja uważam, że nie ma o czym dyskutować. Chcę o tym doświadczeniu jak najszybciej zapomnieć. :(

Bo w zasadzie nie ma o czym pisać. Nie wiadomo czym jest/miałby być ten film. Próżno szukać w nim jakichś poważnych treści, filozoficznych przesłań. Na komedię z kolei (takie skojarzenia budzi głównie gra DiCaprio) - zdecydowanie za mało śmieszny i zbyt sztywny. Romans - jest raczej śmieszny niż wzruszający. Wszystko w tym filmie jest przerysowane, kiczowate. Rozumiem, że pewnie taki efekt był zamierzony - wyszło fatalnie. Nie ma też mowy o jakimkolwiek oddaniu klimatu epoki. Aktorstwo - niedobre. Najlepiej, według mnie, wypadł grający trzeciorzędną, czy nawet czwartorzędną rolę Jason Clarke i obronił się jakoś Tobey Maguire w roli Nicka Carraway'a, oraz - w kategorii bohaterów nieożywionych - żółty samochód Gatsby'ego (duesenberg?). DiCaprio zupełnie nie popisał się swoją grą. Ogólnie - film był jednym wielkim chaosem. Miał wyjść hit - wyszedł przydługi teledysk (do całkiem przyjemnej piosenki Lany del Rey - Young and beautiful).

@inheracil O tym filmie nie da się normalnie dyskutować (no chyba że w kręgu osób, które dały mu 6/10). Abstrahując od grona niezdecydowanych, "Wielki Gatsby" generuje albo wielki hejt, albo wielki zachwyt, który szybko da się sprowadzić do wielkiego hejtu. Szkoda nerwów, szkoda życia. Ja tam książki jeszcze nie czytałam. Film widziałam 2 razy i jestem nim absolutnie zachwycona. Zwłaszcza aktorstwem (Toby trochę odstaje, ale przynajmniej głos ma przyjemny), zamierzonym kiczem, przepychem, muzyką i oprawą wizualną, aczkolwiek nie tylko. To tak, żeby nie było, że tylko Agathos jest pod wrażeniem.

Ja z kolei czytałam książkę, więc może stąd moje duże (i niezaspokojone) oczekiwania wobec filmu. I różnica perspektyw w odbiorze. Pomijam kwestię muzyki, bo lata dwudzieste i dyskotekowa sieczka zupełnie ze sobą nie współgrają. Co do aktorstwa - zgadzam się, że Maguire odstaje - ale na plus. Natomiast bardzo chciałabym wiedzieć, dostrzec (bo być może nie dostrzegam), gdzie w tym filmie jest zamierzony kicz i przepych. Dla mnie taki zabieg to jak puszczenie oka do widza, przejaskrawienie blichtru i przepychu (w przypadku tego konkretnego filmu) po to, by doprowadzić do granicy absurdu, ośmieszyć. Tutaj nie zauważyłam czegoś takiego. Być może takie były intencje twórców filmu, ale wykonanie im nie wyszło.

Gdzie jest ten przepych i zamierzony kicz? W wykorzystaniu takiej a nie innej muzyki (nie pasującej, gdyby ten film kręcono konwencjonalnie, ale do konwencji Luhrmanna pasującej idealnie), w rekwizytach, strojach, dekoracjach (niby z epoki, ale nie z epoki, jaskrawych, odmalowanych niemalże komiksową kreską), w przyjęciach w całej swojej istocie (ociekających bogactwem, szampanem i celowym chaosem), w lekkim (również zamierzonym i pasującym do konwencji) patosie... To jest z pewnością kwestia indywidualnego odbioru, ale do mnie wizja Luhrmanna przemówiła. Mając pod ręką klasyczne adaptacje, ja wybieram tę nietypową. Klasykę będę miała w książce, gdy już odbiorę ją z księgarni. A też nie wiem, czy mój mózg nie będzie wolał przepuścić jej przez luhrmannowski filtr. ;)

Generalnie przyzwyczailiśmy się, że kicz oznacza albo albo. Albo jest nieświadomy i pokazuje, że twórcom nie wyszło. Albo jest świadomym puszczeniem oka i ma na celu wywołać śmiech. Luhrmann pokazuje, że jest jeszcze 3 opcja. Świadomy kicz, będący formą ekspresji. Na tyle kontrolowany, że nie odrzuca. Na tyle barwny, że potrafi zachwycić. Oczywiście nie wszystkich i szanuję tych, którzy nie znoszą kiczu w żadnej postaci. To po prostu nie jest film dla nich.

Być może ludzie przyzwyczaili się do takiej alternatywy, o której piszesz. Ja, za Tobą, również uważam, że jest trzecia opcja. Dokładnie taka, o której piszesz. I to widać na przykład w "Sin City". Tam mamy do czynienia z przejaskrawianiem, ze "świadomym kiczem, będącym formą ekspresji". Taki kicz fascynuje mnie i pociąga. Podobnie jest w "Najsmutniejszej muzyce świata" - tam też jest kicz, który pociąga, może zachwycić. Żaden z wymienionych przeze mnie rodzajów kiczu nie wywołuje śmiechu (takiego jak podczas oglądania komedii). To jest właśnie ta trzecia opcja. Nie jestem więc osobą, która nie znosi kiczu w żadnej postaci. Tylko z kiczem, to jak z urządzaniem mieszkania w stylu eklektycznym - żeby łączyć współczesność z przeszłością, żeby mieszać style trzeba mieć do tego dobre oko i olbrzymi talent, a także pewną lekkość, swobodę, niektórzy nazywają to "iskrą bożą". Inaczej zamiast eklektyzmu, mamy składzik na rupiecie. Luhrmann stworzył właśnie taki składzik.
Co do muzyki - nie oczekiwałam w żadnym wypadku niczego konwencjonalnego, ale pomiędzy jazzowymi standardami a disco jest jeszcze mnóstwo rodzajów muzyki. Zresztą, dałam przykład - Lana stworzyła przyzwoitą popową piosenkę, moim zdaniem idealnie pasującą do konwencji, którą zamierzał przyjąć reżyser.
Nie widziałam tam lekkiego patosu, tylko szamotanie się aktorów (zwłaszcza u DiCaprio - wyglądało to tak, jakby chciał dobrze zagrać, ale nie mógł). Celowy chaos? Jeśli chodziło o to, by przytłoczyć widza kakofonią dźwięków i kolorowych obrazów bez ładu i sensu - to cel został osiągnięty. Rzeczywiście, przytłoczyło mnie.

Wychodzi na to, że lubię składziki z rupieciami i disco. W sumie, pewnie tak właśnie jest. ;) Nieodmiennie fascynuje mnie to, że patrząc na to samo, można odnieść tak skrajnie różne wrażenie (łatwo zgadnąć, że ja rolę DiCaprio uważam za rewelacyjną ;) co jest paradoksem, biorąc pod uwagę, że kiedyś go nie znosiłam), ale to jest właśnie fajne. Gdyby wszystkim podobało się wszystko, nie byłoby zabawy. :) Jako że potrafię sobie wyobrazić, jaką męką może być 2,5 godziny nietrafionego kiczu, dysonansu i szamotania się, rozumiem Wasze niskie oceny i szczerze współczuję. "Sin City" to jeden z moich ulubionych filmów, "Najsmutniejszej muzyki świata" nie widziałam. Brzmi ciekawie, niezależnie od tego, na ile mi się spodoba, także dzięki za polecankę.

A ja, oprócz tego kawałka o Leo, bo uważam, że nawet on spieprzył sprawę, zgadzam się z gł. tezami tego artykułu: http://www.newyorker.com/arts/critics/cinema/2013/05/13/130513crci_cinema_denby?intcid=obinsite

Myślałam, że zeszłoroczna Anna Karenina to było dno, ale myliłam się.

Jest takie jedno słowo, które dobrze oddaje to, co myślę o tym filmie - "chujnia".

Nie widziałem, ale podoba mi się ta ocena. Pieprzyć Hollywood!

Ja swoje zdanie już wyraziłam jasno w recenzji. Na tle innych ekranizacji ta jest zdecydowanie najlepsza. A ponadto uważam, że jak mamy rozmawiac NAPRAWDE to nie można używać słów takich jak "chujnia". Doprowadźmy do rzetelnej i fachowej dyskusji a nie do gimbaziarni. Jest np. takie słowo alternatywne jak "zły", "beznadziejny".

Zły i beznadziejny nie oddaje głębi mojego rozczarowania filmem, z którym nie wiązałam zbyt dużych nadziei. Właśnie dlatego, że to nie żadna GIMBAZIARNIA (a jakie to jest brzydkie słowo! to w ogóle po polsku?) pozwoliłam sobie go użyć. Czasem trzeba przekląć. Ja przeklinam ten film i pluję sobie w brodę, że poszłam na niego do kina.

Poza tym, jak już napisałam wyżej, nie zamierzam o tym filmie dyskutować, tylko jak najszybciej zapomnieć. Nawet wspomnienie o nim jak na razie mnie boli.

A ja tak czekałam na ten film, a kiedy wreszcie jest, to nie mogę akurat wyjść do kina i jest mi źle, a potem czytam tu sobie takie oceny i przynajmniej nie jest mi już aż tak żle ;)
Jak jeszcze dowiedziałam się, że można nawet w 3d... ;)

No i już się zrobiło ciekawiej ;)

Mam problem z tym filmem, bo z jednej strony podobała mi się jego teledyskowa forma, z drugiej zaś to rzecz nieskażona myślą. W tym sensie, że tu naprawdę poza imprezkami w 3d nie ma nic ciekawego. Wypracowana konwencja jest efektowna, ale zubaża, a nie wzbogaca. "Wielki Gatsby" jest produktem łatwym w konsumpcji, niewymagającym od widza nic (no dobrze, trzeba być w stanie przesiedzieć te dwie i pół godziny). Pokazywana nowoczesność w kostiumie retro mogła być czymś, co uratowałoby całość. Aż prosiło się o odniesienie całej tej sytuacji do współczesności, ale to chyba wymagałoby pokazania, że poker, który się trzyma w ręce wcale nie jest zrobiony z kart jednego koloru. Gdyby Luhrmann poszedł w kierunku gry z własną konwencją, gdyby spróbował w jakiś sposób odczytać powieść Fitzgeralda, a nie tylko wziąć szkielet fabularny byłoby bez wątpienia dużo lepiej. Co nie zmienia faktu, że pewnie należę do pokolenia MTV, więc formalnie ten Gatsby bardzo mi leżał.

Ktoś czytał już ten nowy przekład Dehnela?

@inheracil, ufff.. bo już się martwiłam Twoją oceną. :-) Ja będę czytać ten przekład niedługo, żeby wyzwolić się z wizji filmowej.

Ty jesteś pokoleniem MTV? Coś Ci się młodzieńcze pomyliło. Ja jestem! :P Ale za moich czasów MTV nadawała Nirvanę. :P

Chodziło mi o przyzwyczajenie do estetyki wideoklipu, a do tego mi "pokolenie Pokemonów" niezbyt pasowało :P

Dodaj komentarz